niedziela, 2 sierpnia 2009


Coby boi się pomieszczeń w których mieszkają starsi ludzie, niechętnie przekracza ich próg. Drzemie w nim przekonanie, podparte wieloma doświadczeniami, że czeka go tam zaduch, efekt obawy przed regularnym wietrzeniem, że wraz z otwarciem takich drzwi zaatakuje go swoista kompozycja zapachu kurzu, czosnku, potu, naftaliny czy pudru, ze przydusi go woń śmierci i starości. Taki zapach znał, wyczuwał z daleka a wątroba podchodziła mu w takich chwilach do gardła.
Gdy zbliżał się teraz do pokoju Marii, znajomy strach osadził go w miejscu, nogi same zwolniły. Musiał wyglądać trochę nieporadnie patrząc to na nią, gdy zachęcała go zapraszającym gestem, to na uchylone drzwi, kryjące za sobą niegościnną ciemność. Śmiało, wchodź chłopcze, ponagliła.
Więc wszedł, a przeciąg potargał mu włosy. Tak jak to się działo zawsze w jego pokoju. A więc nie zaduch, tylko otwarte okno. Nie czepiał się już innych obaw, ta jedyna rozwiała się na progu.
- Gdzie postawić - rozejrzał się za miejscem, gdzie mógł postawić pakiet mineralnej wody, który w dobrej woli właśnie przyniósł starszej kobiecie do pokoju. Wskazała kąt pod oknem. I zanim tam dotarł, już wiedział, że mieszka tu kobieta ceniąca na co dzień ład i porządek. Miał do czynienia z przesadną wręcz samodyscypliną od której nie potrafiła uwolnić się nawet na urlopie, żadnych ciuchów na wierzchu, żadnych zbędnych rzeczy, wszystko starannie poukładane i wygładzone. Więc stąpał delikatnie i cicho niczym w muzeum, skażony panującym tu nastrojem. Polecam się, skłonił się przed Marią i naszykował skrzydełka do odlotu, gdyby kiedyś trzeba było...
Przytrzymała go za przegub ręki, osadziła w miejscu. Chłód jej dotyku przeniknął go, przejechał w górę i w dół, spłynął po plecach.
- Te butelki to tylko pretekst, by cię tu zwabić, Coby. Biorę cię w niewolę, siadaj proszę - musiał durnowato wyglądać, bo zaśmiała się i lekko popchnęła go w stronę fotela. Sama też usiadła.
- Boisz się zszargać mi opinię? Już za późno o tym myśleć. Zresztą, nie zależy mi na tym. Zabawne prawda?
W innym czasie i miejscu rzeczywiście mogłoby to być zabawne, ale nie tu. Sarkazm spojrzenia tej kobiety, jej skwaszonego uśmiechu, prosił o litość nad umęczoną duszę, prosił o wybaczenie. Coby wiedział, w życiu nic nie ma za darmo, on też powinien o tym pamiętać, ale przyjechał tu, do tego nadmorskiego pensjonatu po to by o tym z całym wyrachowaniem zapomnieć. Więc jednak gryzło ją to wszystko, już teraz zaczynała płacić za wykradzione chwile szczęścia, których nie potrafiła sobie odmówić. Jak wysoka była to cena, tego nie można było dziś jeszcze przewidzieć, była to przecież dopiero pierwsza rata rachunku, jaki wystawiło jej życie. Coby życzył jej tylko by okazała się wypłacalna. Bardzo ją polubił i wciąż bardzo szanował.
- Te butelki to tylko pretekst- powtórzył za nią, naśladował ją - żebym się mógł tu znaleźć. A teraz nie dam się już wyrzucić. Otwórzmy jedną, za przyjaźń.
Trącili się szklankami z wodą, niczym przednim szampanem, uśmiechając się przy tym jak na prawdziwej schadzce miłosnej. Trzeba przyznać, że Coby z całym swym zakręconym charakterem lubił czasem sztuczny miód. Nie potrafił tak do końca przeniknąć jej spojrzenia, głębi jej ciągle pięknych oczu, które niedawno znów odzyskały wygaszany przez lata blask. Czy to dziwne? Czuła się przecież znowu jak prawdziwa kobieta, przypomniała sobie prawdziwe znaczenie tego słowa. Po raz kolejny szukał w niej tych sześćdziesięciu lat które miała na karku i po raz kolejny nie znalazł nic, co by ten wiek potwierdzało. Tak jak wtedy za pierwszym razem...


Pojawiła się w pensjonacie kilka dni temu, z samego rana, wymęczona całonocną jazdą pociągiem. Recepcjonistka dała jej wolny pokój na górze, jedyny jaki pozostał. I Maria jęknęła, Boże , tak wysoko, przecież ja mam sześćdziesiąt lat... Recepcjonistka odłożyła papiery, przyjrzała się jej. Ile Pani powiedziała, sześćdziesiąt.. obejrzała podany dowód, przeprosiła, pani wybaczy, nigdy bym nie uwierzyła, nie wygląda pani... chyba nic nie mogę zrobić, to jedyny wolny pokój jaki mamy, może jutro coś wymyślę... I wtedy podniósł się ten mężczyzna, dotychczas siedział w kącie niezauważony. Podobno personel znał go od lat, przyjeżdżał tu co roku wraz z żoną, ale tym razem był po raz pierwszy sam. Podobno zmienił się po śmierci żony, zmizerniał, bardziej posiwiał. Czterdzieści lat z nią przeżył, szepnęła mi potem na ucho recepcjonistka. Coby też podszedł, zaoferował pomoc z wniesieniem bagażu po schodach, lecz starszy dżentelmen już trzymał walizkę w dłoni. Pani pozwoli, pomogę, też mieszkam na piętrze, nie ma w tym nic strasznego. Skoro taki starzec jak ja, to i tak młoda kobieta jak Pani... Uśmiechnęła się grzecznościowo podziękowała, poczłapała za nim po schodach. Rano Coby widział z okna jak prowadzi ją na spacer, dwoje starszych dystyngowanych ludzi. Jakich tu wiele... A po dwóch dniach w oczach Marii dostrzegł ten błysk, który dobrze znał, który jemu też nie był obcy. A starszy pan… no cóż, tak w skrócie był ... był bardzo, bardzo opiekuńczy.


Dostrzegł na szafce radiomagnetofon z zestawem kaset. I znów małe zdumienie, tak jakby jej wiek z tym kolidował. Skarcił się w duchu za tak idiotyczny odruch, przecież jesień życia to wymarzona pora na melancholię. Błądzisz Coby, przywołał się do porządku. - Hard rock? - zapytał i znów spanikował czy aby nie przesadził z tym żartem, ale potraktowała to pogodnie. - Włącz, sam zobaczysz.
Po raz pierwszy odezwała się do niego na ty, zaakceptowała tym samym znajomość, podtrzymała deklaracje przyjaźni sprzed kilku chwil. Nie był pewien, czy będzie go stać na podobną formę, ale było mu miło. Mechaniczna kieszeń właśnie połykała kasetę, pierwszą z brzegu. Były bez opisów, miały tylko oznaczenia numerowe, nie wiedział jaki utwór zbudził, drzemiący na taśmie. Brakuje świec, stwierdził w przypływie dobrego humoru lecz położyła palec na ustach i nakazała mu milczenie. Pssstt... nic nie mów. Niech przemówi muzyka. I duszek uwolniony z zaklętej taśmy postawił pierwsze kroki na drodze ku wyzwoleniu. Pierwsze nutki spłynęły... pojedyncze kroki, pojedyncze nuty. Schodziły powoli w dół po schodkach pięciolinii, stopień po stopniu, stopień po stopniu. Stuk-stuk, obcasikami po klawiaturze. Dotknęły wypielęgnowanymi pantofelkami gruntu i wtedy podniosły się, wyprostowały, objęły ramionami po kilka w bratnim uścisku, zakołysały w sennym rytmie. Coby znał ten utwór, kiedyś go słyszał, lecz nie potrafił sprecyzować dokładniej co to takiego. A właśnie coś jakby wiatr wziął we władanie korony drzew oczekując spóźniającego się deszczu. Grzywy drzew zakołysały się, zatańczyły jak w musicalu, w prawo, w lewo, w prawo, w lewo... odlatywały. Coby bezwiednie też podał nutom swoje ramię i kołysał się wraz z nimi w tańcu, usypiającym i martwym. Pochwyciły go małe, mocne ramionka, szarpnęły wprowadziły w zbiorowy rezonans. A w tle... w tle za tym wszystkim kobiece niemłode już oczy o pięknej cygańskiej oprawie rzęs, a w nich zatliło się znowu światło które czas usiłował wygasić. Też wpatrywały się w tańczące nuty lecz widziały w nich zapewne coś innego niż Coby, nawet domyślał się co. Wiedział dobrze o czym teraz myślała, o czym myślała podczas ostatniej nieprzespanej nocy, wiedział o czym będzie myślała jutro. I nie współczuł jej, może nawet zazdrościł. Wiedział jak trudny do uniesienia był to ciężar i domyślał się że dlatego był z nią tu teraz, że potrzebowała wsparcia kogoś życzliwego kto pomógłby jej go podtrzymać. A nutki kołysały, pieściły, tuliły. Miał w pamięci palec na ustach Marii i nie miał odwagi się odezwać.
Kołysanie ustało, nutki znów zstępowały po schodach, tym razem na spotkanie ciszy. Kroczki oddalały się. A może to tylko piłeczka strącona ręką dziecka zbłądziła na te schody? A może to wiatr doczekał się wreszcie pierwszych kropel oczekiwanego od dawna deszczu? Chyba na tych kilku kroplach się skończy, kroki na schodach coraz wolniejsze, już ostatnie stopnie, już grunt... Nie, to nie grunt, stopnie bulwarów zanurzają się w wodzie, to w nią zstępują nutki cicho i niemal bezszelestnie, to jej lustro skutecznie wycisza stukot obcasików, a rodząca się cisza rozchodzi się kręgami. Bo bywa cisza, której się nie słyszy, a bywa też taka, której słucha się bardzo uważnie. Taka jak ta, stanowiąca tak samo wspaniałe zakończenie jak wcześniej prolog. I właśnie w tej chwili Coby uchwycił to, co krążyło nad nim w powietrzu od jakiegoś już czasu, rozpoznał... Kołysanka Komedy. A Maria odczekała aż w jego oczach również rozejdą się ostatnie kręgi, będące już tylko echem.
- Piękne, prawda?.
Potwierdził. Kiwnęła głową zadowolona, niemniej wyciszyła kolejny utwór, tak samo senny i smutny, nie dała się Cobyemu wsłuchać, nie rozpoznał co to było, nie miało to widać już znaczenia. Nie zapraszała go przecież na koncert przy świecach, uraczyła tylko własnymi upodobaniami muzycznymi.
- Wszystkie utwory są takie smutne? - spytał. Zastanowiła się, wyliczyła głośno z pamięci: Księżycowa Beethovena, Pavana Ravela... tak raczej tak, są podobne w nastroju, choć niekoniecznie smutne, przysparzają wiele radości. Cierpienie też ją czasem przysparza, podpowiedział Coby, ale nie protestowała. Uhhhmm... jak pewien rodzaj cierpienia - sprecyzowała.
Zaległa dłuższa cisza. Widać było, że kobieta przymierza się do powiedzenia tego, co zamierzała powiedzieć, ale jeszcze nie potrafiła, a Coby nie miał zamiaru ułatwiać jej tego. Spojrzenie Marii traciło powoli pewność siebie, stawało się spłoszone i rozmazane, jej dłonie przez chwilę drżały. A ty Coby, spytała grając na czas, jaką muzykę lubisz. Coby wyjaśnił, że bardzo różna, ciągle młodzieżową, ten spokojniejszy nurt rockowych i gitarowych ballad. O muzykę poważną zahaczał sporadycznie, ale nie uciekał od niej. Pozwolił Marii pomilczeć chwilę, bo trawiła coś w sobie, co bardzo chciała wypluć. I rzeczywiście...
- Mówię tu o muzyce, o swojej składnicy radości, melancholii i smutku, ale to twoje pytanie Coby, właśnie o smutek, coś mi uświadamia. Że chyba coraz mniej radości wynoszę z muzyki a coraz więcej smutku. Czasami czuję nawet ból w sercu.
A gdy Coby pokiwał głową, że to niby prawidłowo, że po to również komponuje się muzykę, nie pozwoliła mu skończyć. Być może, powiedziała cicho, ale to nie to. To mój wiek podpowiada mi już coś innego przy jej słuchaniu, przynosi inne, złe skojarzenia. Zaczynam wierzyć, że to podświadomość kierowała mną przy wyborze tych nagrań, a podświadomość jest zawsze bardziej dalekowzroczna od świadomości. Zawsze byłam wrogiem oklepanych marszów żałobnych czy weselnych, zawsze miałam w głowie mały muzyczny gabinet cieni na tę okazję, takich utworów, które wybrałabym sama, mniej oklepanych, ale piękniejszych. Podświadomość musiała to podchwycić, zapamiętać. Czy to na pewno przypadek, że skompletowałam tu zestaw utworów, które chciałabym usłyszeć nad własną trumną zamiast przyjetych standardów, jak myślisz Coby?
- Pani Mario...- aż zajęczał i przeszył ja błagalnym wzrokiem - o czym tu mówimy? Kobieta żyjąca pełnią życia, ciągle piękna i wcale nie stara. Nie wolno tak dosłownie poddawać się nastrojowi muzyki, Beethoven to wielki hipnotyzer, potrafi wyprowadzić na manowce. Ale nie dawała się zwieść słodkim słowom pocieszenia, zbyt gęsto ją obsiadły ciężkie myśli.
- Mówiłam już, to taki wiek, ma swoje prawa. A co do pełni życia...
Podeszła do okna, chyba puszczało w niej to, co zbyt długo trzymała na uwięzi, co szarpało się jak rozdrażniony pies, który musi wyszczekać własny gniew, bo taka już jego natura. Nie chciała teraz, by Coby patrzył jej w twarz, bo zboczyli na niezbyt urokliwy temat starości, której do wczoraj się nie wstydziła, bo nie miała powodu, a dziś boleśnie i po raz pierwszy odczuła obok siebie jej obecność. Naraz gwałtownie odwróciła się w stronę Cobyego, stała się rycerzem podejmującym rękawicę.
- Okruchy, mój drogi. To już tylko okruchy życia. Na codzień karmimy się chlebem czerstwym i ciemnym, a tu nagle ktoś podsuwa nam chrupiąca bułeczkę. Jak tu nie sięgnąć po nią? Więc schylamy się łapczywie, choćby tylko po okruchy...


To było wczoraj. Całkiem niespodzianie. Tuż po śniadaniu pod pensjonat podjechała srebrna duża Toyota i dwójka dzieci wyskoczyła ze środka ochoczo, z radosnym piskiem. Za nimi wysoki młody mężczyzna, zapewne tata i na końcu starszy siwy pan, najwyraźniej zmęczony długą podróżą. Popatrzyli w okna i całą gromadką wkroczyli do środka. Wymienili nazwisko Marii. Recepcjonistka zapytała starszego pana czy jest jej mężem, wymieniła grzecznościowe uwagi, powiedziała kilka komplementów i bezradnie spojrzała na Cobyego, który siedział akurat w hallu, przeglądając poranną prasę.
- Obawiam się, że pani Marii może nie być – powiedziała zakłopotana. Wspomniała o jakiejś wycieczce, nie potrafiła za bardzo kłamać, krew od razu napłynęła jej do twarzy, coś tam jeszcze bąknęła… Coby podniósł się cichutko i ruszył w kierunku schodów. Nie było czasu do namysłu. Zapukał w drzwi pokoju Marii, usłyszał po chwili jej głos. Uchyliła drzwi, zobaczył tylko jej oko, ale nie miał zamiaru zaglądać dalej, nie chciał potwierdzenia tego, czego się domyślał. Rodzina przyjechała, wyszeptał niemal bezgłośnie, pani mąż, za chwilę tu będą… Usłyszał jak jęknęła. Powiemy, że jest pani na wycieczce, głowa do góry… usłyszał głosy na schodach i odskoczył w głąb korytarza, drzwi leciutko się zamknęły, usłyszał odgłos bardzo powoli przesuwanej zasuwy.
Starszy pan nie chciał odejść od drzwi żony, pukał długo, wzywał ją by otworzyła, by się nie ukrywała. Nie wierzył w żadną wycieczkę. Dwukrotnie schodził po zapasowy klucz, tłumacząc, że ma prawo, być może to właśnie odmowa była przyczyną jego podejrzeń. A być może po prostu usłyszał ze środka jakieś odgłosy, tego Coby nigdy się nie dowiedział. Syn stał z boku milczący, bez słowa. W końcu padło podsumowujące: jeśli mi natychmiast nie otworzysz, to…
Po dwóch godzinach odjechali, nie czekali dalej na jej ewentualny powrót. W ciągu dnia Coby widział jak Maria wręczyła recepcjonistce ładny bukiet kwiatów, jak czule ją objęła, jak wytarła przy tym wilgotne powieki. Do Cobyego tylko uśmiechnęła się z daleka. Była mocno speszona
.


Przepraszający, bolesny uśmiech zamigotał na dostojnej twarzy jak ognik. Takie żałosne pogodzenie się z porażką. Coby znał dobrze smak czerstwego chleba. I, ciemniejszy chleb, tym ciemniejsze myśli, bąknął pod nosem. Maria złagodziła pojednawczo grymas na swojej twarzy. Nie po to Cię zaprosiłam Coby, by się skarżyć. Ta muzyka rzeczywiście skierowała nas na smętny boczny tor. I nie po to, by się tłumaczyć. Moja dewiza zawsze było, że jeśli już coś robię to nie powinnam się tego wstydzić. Oczywiście, jeśli ma się do siebie zaufanie. A ja je mam. Widać tak już miało być. Chciałam z tobą porozmawiać głównie dlatego, by ci podziękować. Bo czuje się wdzięczna i zobowiązana, z całego serca serdecznie...
Coby był pewien, że Maria ma zamiar objąć go za szyje i ucałować. Ale tylko wyciągnęła dłoń i zacisnęła ją mocno na dłoni Cobyego. I zatrzymała tak dłużej.
- Może mnie naprawdę rozumiesz, może nie - zwolniła wreszcie uścisk - sama mam z tym kłopoty. Ciągle otrząsam się z szoku. Ciągle śnię ten sam sen. U schyłku życia spotkałam mężczyznę swojego życia. To brzmi jak nierzeczywista bajka, jak coś nie z tego świata. Bo ten świat jest już zaprogramowany, uporządkowany, wszystko dokładnie poukładane, nie ma miejsca na dowolność. I ja się w nim znalazłam. Nie wolno burzyć tego ładu, kto to czyni staje się przestępcą, bo tak akurat ten świat jest ustawiony. Nauczono mnie, że to, co teraz biorę na swoje barki, to grzech, bo tak to właśnie zaprogramowano. Zostałam wcześniej przydzielona jednemu mężczyźnie, dla drugiego nie przewidziano już miejsca. W to wszystko wkracza teraz życie ze swoim okrutnym, ale logicznym bilansem, który powinien wychodzić na zero. Szczęście jednego, to cierpienie drugiego. Tak widać być musi. A ja nie żałuję niczego, słyszysz, niczego.
I w jej oku błysnęła łza. Pojedyncza łza. Coby ją dostrzegł i wpatrzył się w nią uważnie. Łza determinacji? żeby to raczej była łza szczęścia, ślad po kilku pięknych godzinach, którymi obdarzył ją los
- Zazdroszczę ci, Mario - zdobył się wreszcie by powiedzieć jej po imieniu, bo taki był akurat nastrój chwili. Żachnęła się, dziko, gwałtownie...
- Czego? Czego zazdrościsz? Chyba kpisz. Wdepnęłam w to bez żadnych perspektyw, bez choćby wstępnej odpowiedzi na pytanie, co dalej? Z balansem moralnych obciążeń, z poczuciem krzywdy kogoś, kogo nigdy nie krzywdziłam. I ze świadomością, że nie mogło być inaczej. Zatem pytam, czego zazdrościsz?
Miała się nie skarżyć, podobno nie po to tu zaprosiła Cobyego, ale słowa jej były teraz jedną wielką skargą. Zapytał nagle czy jest szczęśliwa. Głupie pytanie, samo się wymknęło?
Spojrzała zadziornie i drapieżnie, pomyślał, że znowu na niego nakrzyczy. Ale nie…nawet się uśmiechnęła bezradnie, jakby rozmawiała z dzieckiem, które mało jeszcze rozumie.
- Szczęście? A co to jest szczęście…
I tyle. Ale zbierała myśli, a Coby czekał.
- Nie - powiedziała po chwili - tu nie ma miejsca na szczęście. Mogę już być tylko nieszczęśliwa. Wiesz, o czym będę myślała jutro, pojutrze... jak on to zniesie, jak on sobie z tym poradzi... Ja wyjadę, do męża, do syna, do swoich. Jakoś będę łagodzić, kłamać, odkręcać, może coś się uda naprawić, może nie… a on zostanie sam. Zostaniemy oboje ze wspomnieniem tych kilku dni, które będzie nam już towarzyszyło zawsze. Beż poczucia jutra, bo co my możemy o nim dziś wiedzieć. Życie płata nam takie figle... Powiedz Coby, a ty jak to widzisz, czy życie mnie lubi, czy nienawidzi? Czy mnie dołuje czy nagradza? Powiedz, bo nie wiem, nawet nie mam siły myśleć.
- Czasami się bawię w Pana Boga, ale nie dziś, nie w tym temacie. Nie odpowiem na to pytanie. To chyba już nie jest zabawa. Nie potrafię... Ale chyba wiem, czego ci zazdroszczę…
Obejrzała się w jego stronę, wsłuchała uważnie w te słowa, zamyśliła się. Ale nie zapytała, nie chciała wiedzieć. A Coby kiwał głową jak w chorobie sierocej, sam sobie przytakiwał rację, widać była to racja dla niego odkrywcza i mocno w nią uwierzył.
Idź już Coby, powiedziała nagle, czas bym została sam na sam z własnymi myślami. Posiedzę w oknie do rana, postaram się jakoś to poukładać. W noce gwiaździste, kiedy księżyc jest jasny i przyjacielski, właśnie on jest moim powiernikiem.
Więc wstał, przytulił ją na chwilę, tak zamiast słów pożegnania i ruszył w stronę drzwi. Ale zatrzymała go jeszcze na chwilę.
- Nie odpowiedziałam Ci na pytanie, nie tak do końca, na to pytanie czy jestem szczęśliwa. I czym jest szczęście… Miałam w życiu różne definicje szczęścia, dziś wypracowałam sobie nową. Szczęściem jest na ogół ta krótka chwila, jest jak płomyk, który się nagle zapala i wszystko rozjaśnia. I wszystko wygląda inaczej, wszystko jest piękniejsze w jego świetle, a my czujemy wtedy, że warto żyć, czujemy lekkość, radość… ten płomyk się wypala, gaśnie po jakimś czasie. Szkoda. Powiedziałam Ci Coby, że nie jestem szczęśliwa, ale to nie jest pełna prawda. Ten płomyk świecił dla mnie przez kilka dni, a więc byłam szczęśliwa. Może się jeszcze tli, może czeka na sprzyjający powiew wiatru by zabłysnąć na nowo… Byłam szczęśliwa Coby, i tego mi nikt nie odbierze. I ten właśnie motyw będę sobie powtarzać do znudzenia, byłam szczęśliwa... A teraz już idź.
Wyszedł, zostawił ją stojącą na tle okna. I taką już zapamiętał potem na zawsze.

To nie ta bajka, pomyślał wracając ciemnym korytarzem. Nie o takich bajkach marzymy. Nie ma w niej miejsca na klasyczne zakończenie. Ta bajka kończy się nieznanym zdaniem "i żyli już niedługo, i nie szczęśliwie". Zresztą, pomyślał, tak naprawdę nikt jeszcze nie zna zakończenia tej bajki.