sobota, 19 grudnia 2009

W cieniu Steda

- To jakaś bliska kobieta?
Zbierał myśli w popłochu, zaskoczony. Nie czekała na słowa zdziwienia, na pokrętne tłumaczenia, pomogła mu tym samym.
-Ta która cię inspiruje do takich porównań – dodała.
W takich chwilach Coby bywał miękki. Teraz też. W pierwszym odruchu chciał zaprzeczyć, nie wpuszczać tego tematu do rozmowy, zostawić sedno sprawy dla siebie, tylko dla siebie. Chciał od niej ogólnej oceny, by ją samemu potem wykorzystać. Otworzył więc szybko usta, łyknął dwa hausty powietrza gęstego od zapachu nikotyny i... Patrzyła z dobrotliwym uśmiechem, ze spokojem, Z niezachwianą pewnością siebie. Przełknął gęstą ślinę a wzrok jego mówił „robisz mi wielką krzywdę, wyciągając na wierzch tak bezpiecznie ukryte serce, mogę się na ciebie pogniewać, nie na tym miała polegać nasz rozmowa”. Ale wszystkie te zarzuty były słabiutkie, cherlawe, wystarczyła zaledwie minutka by się zachwiały, załamały, rozpłynęły niedopowiedziane. I przytaknął jej głową, choć nie chciał.
- Raczej bliska.
- Raczej!!! Jacy wy mężczyźni bywacie nieraz śmieszni, nieuczciwi. Tego słowa nie wolno używać w tym kontekście, tak nieładnie zgrzyta – żachnęła się prawie z gniewem, wiedziona kobiecą solidarnością – Nie ma kobiet raczej bliskich.
- Są – przemówiła zadziorność. Próbował wstać, ale przytrzymała go za rękaw, posadziła.
- Chyba jednak mam ci coś do powiedzenia, coś, czego szukasz w tym swoim kufrze , po co przyszedłeś.
Miała wspaniały sposób mówienia. Posiadała cierpliwość, która pozwalała jej kontrolować wolne tempo swojej wymowy. Bez porywów, bez uniesień... rytmicznie jednostajnie dozowane słowa podparte aktorską dykcją, wyciszone i miękkie. Już od pewnego czasu Coby starał się wyłapać coś, co brzęczało jak komar a czego nie mógł w pełni dostrzec. Coś, co sprawiało, że słuchanie jej stało się w pewnym momencie przyjemnością. Teraz dostrzegł tego komara. Była nim lekko chrapliwa barwa głosu, która w ustach kobiecych powinna odstraszać, a która, o dziwo, zachwycała swą autentycznością. Barwa głosu i mądre oczy, nie straszące już tą powagą, nie mamiąca belfrowskimi przebłyskami przemądrzania i wyrachowania.. Nie ulegało wątpliwości, ta kobieta polubiła go. Żałowała pewnie tam gdzieś w głębi duszy, że ten nie tyle urodziwy co męski i sympatyczny mężczyzna nie został jednak jej zięciem, że to wszystko się zbyt wcześnie rozpadło. Może taki jej się właśnie marzył, by zająć to puste miejsce w rodzinie, które ktoś kiedyś musi wypełnić, z kim mogłaby czasami usiąść w kącie i porozmawiać, móc sprzedawać mu swą nagromadzoną przez lata mądrość,  z którą coś przecież trzeba zrobić, czerpaną przez lata w tej bibliotece z tysięcy ksiąg. Powiedzieć; „całe życie spędziłam na podglądaniu innych, wiem co nieco o życiu, pytaj jeżeli tego potrzebujesz, a jeśli nie, posłuchaj chociażby po to, by zrobić przyjemność starej kobiecie”.
- Całe życie spędziłam na podglądaniu innych przez tę dziurkę od klucza – wskazała na regały z książkami – a co ważniejsze, jestem kobietą. Dlatego powiem ci teraz, co czuje kobieta, czytając prozę Stachury. Bo to właśnie chcesz zrozumieć, dobrze się domyślam, prawda? Tego śladu szukasz?
Zapewne śmieszne było to jego wzruszenie ramionami, że niby nie wie, nie jest pewny, że być może... Ale spychała go dalej na pozycję obronną tą pewnością siebie, tym hipnotyzerskim spojrzeniem. Więc już odgadła, już wie, już się nie da zwieść grze pozorów i tchórzliwych uników, ani tym nieszczerym uśmiechom, gdy śmieje się tylko połowa twarzy, gdy tylko jeden kącik ust staje się półksiężycem.
- Można się zakochać w tej twórczości, to nie tylko przelotna moda na Stachurę. Każdy z nas odnajduje w niej to, co nieraz pragnął odnaleźć wcześniej. Ja kocham poezję, wczytuję się w nią w wolnych chwilach, w tramwaju, w wannie, przy stole. A przecież i dla mnie proza Stachury jest najpiękniejszą poezją, chwytającą za serce.
- Poezja, jego poezja – odruchowo poprawił ją Coby.
- Nie – uśmiechnęła się jak do małego, nic nie rozumiejącego chłopca i powtórzyła dobitnie, choć cicho – właśnie proza.
A gdy patrzył tak na nią nie wiedząc co powiedzieć, dorzuciła jeszcze niezbyt złośliwy śmiech – mówiłam ci, przeczytaj, zrozumiesz... więc jak?
Uparcie, tak jak poprzednio, zaprzeczył sennym ruchem głowy. Szkoda, odpowiedziały mu równie uparte oczy.
- Zresztą, może faktycznie nie wszystko mógłbyś zrozumieć, skoro szukasz tego, czego szukasz... tylko kobieta potrafi zrozumieć tęsknotę innej kobiety. Zatem niech będzie, wyłożę ci to... bo to czego tak szukasz, a co cię zapewne zdziwi, to tęsknota, tęsknota za wielką miłością. To właśnie czuje kobieta obserwując bohaterów opisanych przez Steda.
Sprawiała wrażenie, jakby czekała na oznaki zaskoczenia, zdziwienia, może nawet więcej... może nawet porażenia. Trafiła na mgłę, bez smaku kształtu i koloru. Na jego dalekie spojrzenie.
Dziwne to wszystko było. Te ręce, które nagle chwyciły go za ramiona i odciągnęły gdzieś za szybę. Siedział przed nią, a jednocześnie był już tak daleko. I dziwne, że stało się to właśnie teraz, gdy dochodziła powoli do sedna sprawy. Umysł tej kobiety dwoił się dla niego i troił, szalała jej intuicja spuszczona ze smyczy, jej doświadczenie, a słowa jak wody po powodziowej fali odnajdywały wreszcie swój bieg. I właśnie teraz przestał się tym interesować, wyciszył dźwięk by móc się bardziej koncentrować na migocącej poświacie obrazu. Teraz już nie słowa dominowały nad obrazem lecz odwrotnie, teraz istniały już tylko falujące usta, oczy jak wieczorne słońce, doliny i wzgórza kobiecej twarzy po których wędrował wzrokiem jak włóczęga. Moc tych oczu zmierzył już wcześniej, na tyle, by uznać ich przewagę nad sobą. Niebieskie źrenice i płowe powieki nieruchomiały na długo darem rzadkiego opadania. Niespożyte w swej sile,  nie męczyły się chyba nigdy. Przyjmował wyzwanie jej oczu, a gdy stawało się uciążliwe jak mucha spacerująca po ciele, strącał ją. Chwilami przygryzała wewnętrzną część wargi, bezboleśnie, niegroźnie, zaciskając z wyczuciem zęby jak suka, gdy chwyta za kark ślepe szczenięta. Tylko ten jeden gest właśnie, na szczęście tylko ten jeden,  przypominał mu Beatę. Dobrze, że tylko ten jeden.
Delektował się chrapliwą barwą jej głosu, obserwował kąsaną wargę, potakiwał podświadomie, podświadomie zaprzeczał, tylko połową swej świadomości uczestniczył w rozmowie. Nie dostrzegła jeszcze w nim tej zmiany, porwana falą słów, które cisnęły się jej na usta. Coby, świadom zasłony, jaka ich w tej chwili rozdzielała, patrząc na jej twarz, rozmyślał teraz nad wyrozumiałością Stwórcy, nad precyzją jego ręki.
- Tu nie jest ważne podobieństwo zewnętrzne – skumulowana fala jej słów toczyła dalej swój nurt – wystarczy odrobina tego podobieństwa, jego namiastka. Przypominasz go choć trochę, to dobrze, łatwiej będzie ubrać cię w jego skórę. Zabraknie ciebie, przyjdzie inny i on w oczach tęskniącej za miłością kobiety, stanie się nową nadzieją na uczucie poznane z książek Stachury. Nieświadom roli, jaką mu wyznaczono, teraz on stanie się personifikacją wielkiej miłości. Można, można połknąć tego bakcyla. To wprawdzie niezdrowe, chorobliwe uczucie, ale potrafię zrozumieć tę tęsknotę. A ty zapewne wpadłeś w taka właśnie pułapkę.
Falowały jej usta, a w ich rytm podążały myśli Cobyego, cały czas oderwane od jej słów. Bo czym jest ludzka twarz, w tym wypadku twarz tej kobiety, jak nie tworzywem, które czas obrabia ostrzem swego dłuta. Modeliną, z początku miękką, podatną na kształtowanie jak grudka świeżej gliny. Z biegiem lat twardnieje, by kiedyś tam, po latach, skruszyć się w piach, w pył. Niczym na portrecie Doriana Graya pojawiają się rysy, traci swą gładkość, drobne bruzdy wyznaczają kierunek pęknięć, pokazują jaki był bieg uderzeń dłuta. U ludzi złych, złośliwych, zastyga całe ich zło, które wypłynęło na powierzchnię jak cuchnąca treść kloaki, odrażające rysy są jak znak ostrzegawczy dla innych, że Stwórca nie będzie ich łagodził. Takie oblicze krzyczy z daleka; uwaga, zły człowiek, uwaga szyderca, uwaga choleryk, zgorzknialec, zwyrodnialec. Ale te dzieci, które przysparzają mu dużo radości, Stwórca kocha, hołubi. To moje dziecko, woła z góry, i utrwala na ich obliczach uśmiech, dobroć, cierpliwość, robi z nich nieraz prawdziwe dzieła sztuki. Nie pozostawia ich samym sobie, w geście nagrody przykłada rękę wielkiego artysty, płowiejące źrenice odświeża odblaskową farbą. Coby poddawał się takim myślom i patrzył na równo falujące usta niemłodej już kobiety, na gorejące źrenice. Jedno życzenie zabrzęczało mu nad głową, więc je schwycił jak dobrą monetę i rzucił za siebie do nieistniejącej sadzawki, by życzenie nabrało mocy. Gdy już los przydzieli mu swą sprawiedliwą ręką tę, której miejsce będzie na stałe pisane przy jego boku, niech jej pogoda ducha wytrzyma próbę czasu, niech ostrze Wielkiego Rzeźbiarza będzie nad nią pracować płynnie i powoli, bez nerwowych ruchów, tak jak nad twarzą kobiety, która przed nim siedziała.
- Kobieta czyta, śledzi jego myśli, uczucia, zaczyna zazdrościć. Myśli, które Kątny, Pradera, Szarecki, bo tak się nazywa ten połączony w jedno ciało bohater, a więc te myśli, wspomnienia, marzenia poświęcone ukochanej, to nie są słowa, to modlitwy. Znajdź mi w literaturze podobnie piękne i rozpaczliwe modlitwy o spełnienie, o to by znowu była. Miłość na odległość, nie dokarmiona, głodna aż do skrętu kiszek, staje się niemal bólem, obłędem. Jest ciężarem tak wielkim, że bohater ten nie jest w stanie go unieść. Wspomnienia i wzbudzane w nim pragnienia gonią go, dopadają, zwalają z nóg. Jego serce okazuje się naczyniem zbyt małym, by pomieścić ten ocean, przelewa się, znaczy okolicę. Jeśli nie masz zbyt grubej skóry, sens tego co mówię powinien dotrzeć do ciebie. Ale tak jak mówiłam, nie jesteś kobietą...
Rozkojarzenie Cobyego, jego podzielność uwagi, już mijały. Fonia synchronizowała się znowu z obrazem. Postanowił okazać większe zainteresowanie temu, o czym mówiła, chociażby dla okazania szacunku. Zdał sobie sprawę, że kobieta od jakiegoś czasu szuka iskierek życia w jego zastygłych, małokomunikatywnych oczach.
- Mów dalej – zachęcił. Mówiła więc dalej
- Jak mówiłam, kobieta czyta. Czyta i zazdrości .Gdyby ten nieszczęśnik, myśli sobie, potrafiący tak mocno spalać się w uczuciu, stanął na mojej drodze, uczyniłabym wszystko, by wylizać jego rany, by dać mu nowe życie, byle by na mnie przelał ten bezmiar uczuć. Kobieta zbyt długo samotna gotowa jest wyjść naprawdę daleko naprzeciw swej tęsknocie. Ma już na stałe zakodowany wzorzec swojego wybrańca, wyniesiony z pięknych kart literatury. I gdy odnajdzie w kimś choćby namiastkę tego wzorca, chociażby nikłe podobieństwo, nawet i zewnętrzne, mocą wyobraźni i pragnienia gotowa jest obdarzyć tego kogoś jego cechami. To zresztą dziwne uczucie, podobnie jak dziwny jest ten mężczyzna. Szczególnie właśnie ten. Skomplikowany, zamknięty w sobie. Tryb życia prymitywny, pątniczy, wręcz masochistyczny, zupełnie bez sensu narzucony, samotność z wyboru, cierpienie z wyboru, tak jakby nie potrafił inaczej żyć. Poza tą jedną żadnych innych kobiet, tylko staruszki o matczynych opiekuńczych instynktach. Świat lukrowanych damsko-męskich umizgów, zbliżeń, przelotnych przygód, jest jakby dla niego niezrozumiały, chyba nawet wstrętny. Skłania się do miłości na dystans. A uczucie tym silniejsze, im większy dystans go dzieli, im odleglejsze są wspomnienia. Ale dla ciebie to mało istotne, zapamiętaj sobie przede wszystkim, że każda, powtarzam, każda kobieta marzy o tym, by ktoś obdarzył ją uczuciem tak mocnym, wręcz obłąkańczym
Podziękował. Wstał ponownie, uznając że już wszystko usłyszał co mógł usłyszeć. Kobieta siedziała dalej, podekscytowana poruszonym tematem. Dobrze, że mnie odwiedziłeś, mówiły jej oczy, nie sądziłam, że cię jeszcze kiedyś zobaczę. Ale błękit oczu szybko zmienił barwę, kierunek jej myśli obrał teraz inny cel. Cały czas nic się nie odzywałeś, zauważyła. Przyszedłem tu, żeby słuchać, powiedział, a ona znów się uśmiechnęła.
- Czasami odkrywam w sobie to, że jestem gadułą. Tu, w tej bibliotece, pośród tysięcy książek, spędzam czas niemal w milczeniu, w dostojnej ciszy tych pomieszczeń. Potem wracam do domu i gadam swojemu staremu co mi ślina na język przyniesie a on poczciwie udaje, że go te wszystkie babskie sprawy interesują. To mruk, rzadko otwiera usta. Odwiedzisz nas kiedyś?
Ostatnie zdanie wydusiła łykając ślinę z wyraźnie wyczuwalnym wahnięciem. Tak jak wypowiada się zdania przygotowywane od dawna, duszone w głębi, które wypuszcza się jak ptaka z klatki tylko w przypływie chwilowej odwagi.
- Nie – rzekł pewnie. Bezpardonowo i bezlitośnie. Nie dbał o to, że zrobiło się jej przykro. Chmura zatrzymała się nad nimi i osiadła cieniem na twarzach.
- Ja wiem – przygryzła wargę – ona ma swoje wady, jest taka jaka jest, nie gorsza od innych. Bardzo ja kochamy, patrzymy z niepokojem, obserwujemy, czasem bezradnie. Masz do niej jakiś żal?
Pokręcił przecząco głową. Nie. Nie miał żalu.
- Kochałeś ty chociaż to moje zepsute maleństwo?
Czy kochał? Na to pytanie już sobie kiedyś odpowiedział. Już sobie ułożył ten rozdział. Już zaszufladkował w tamte dni, w tamte noce rozpamiętywania, bo tylko one zostają w momencie, kiedy coś się kończy. Nie, nie kochał jej, brzmiała oficjalna, jedynie słuszna i poprawna odpowiedź. To było tylko pożądanie, nawet na pewno, tylko czyste, zdestylowane i skondensowane pożądanie. To było przyciąganie się dwóch ciał o bardzo odmiennych ładunkach.
Mógł jej to powiedzieć. Dobrze jest mieć wcześniej przygotowaną odpowiedź, wypracowaną jak na ważny egzamin. I nawet nie musiał się już zastanawiać, czy tak było w istocie, czy można tak mocno pożądać nie kochając... Więc mógł jej na to pytanie odpowiedzieć, zdać ten egzamin. Lecz nic nie odpowiedział.