Tamtą ścieżkę w Komańczy nazywam w myślach szlakiem
białym. Nie ma znaczenia, że wytyczała ją czarna sutanna,
brewiarz, różaniec i poczucie godności kapłana. Rozmawiał
sam ze sobą, ale jeszcze z Kimś Ponad. Cierpliwe kamienie
skupiły milczenie na nadziei. Inne szlaki wzdłuż bieszczadzkiego
Styksu, mijając przyczajony za wiaduktem nazaretański klasztor,
schylają głowy. To właśnie tu ludzie przyjeżdżają od lat po sens
życia i nadzieję. Wielobarwna szarfa turystycznych szlaków
osiada na rozrzuconych krzyżach i nieistniejących już wioskach
po których pozostały tylko nazwy.
Szlak czerwony styka się z niebieskim, zielonym i żółtym.
Zaczyna się w Komańczy. W milczeniu mija wrośnięte w ziemię
wybrzuszenia. Przystaje co jakiś czas. Przegląda się
w duszatyńskich lustrach, rusza w stronę Przybyszowa,
jednej z bieszczadzkich dusz pozbawionych ciała. Szlak niebieski,
przechodząc przez Czeremchę, też już nie pyta o ludzi i domy.
Nieco dalej Zubeńsko, Balnica, Łopienka, Skorodne i kilkadziesiąt
innych nazw, którym towarzyszą już tylko omszałe resztki cegieł.
W ciasnej klasztornej izbie pozostał brewiarz i i różaniec.
Tamten kapłan odchodząc, wziął ze sobą okruchy prawdy
i nadzieję, by móc je rozsypywać w dalszej drodze jak ziarno,
które dziobiemy z wiarą, że nie zatraciliśmy jeszcze skrzydeł.
Że nie pojawią się już więcej dusze pozbawione ciał, ani bezcielesne
nazwy wsi. Że nadzieję można przechować nawet w najmniejszej
izdebce, byleby tylko serce zachowało pojemność walizki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz