nie prosiłem nigdy o wieczność, nie prosiłem o nic, mój bóg
uciekał od takich próśb. wystarczał mi każdy kolejny dzień
i najmniejszy rzucony do czapki grosz. z tobą było inaczej.
ciężkim od złota zegarkiem kupowałeś zazdrosne spojrzenia
kościelnych świec, klepałeś wyuczone modlitwy, sumienie
oplacałeś datkami na tacę. mnie nigdy nie chciałeś nic rzucić.
kto wie, co odczuwał wtedy twój bóg, gdy patrzył na to z góry.
ale dziś to już mało istotne.
jakże mało istotne.
nakryli nasze twarze prześcieradłami, odzyskali dwa cenne
respiratory, wyciągnęli po nie obolałe pięciopalczaste nadzieje.
mój bóg, tak jak ja bezdomny i nieporadny, nie doczekał się
własnej religii ani świętych pism. zmęczony wysłuchiwaniem
wulgarnych skarg, nauczył się odpowiadać tym samym.
dzielił ze mną wyciągane z kosza puszki po piwie i pety.
zamiast modlitw, wystarczały mu wiersze, podsypiające na
kartonach, chroniących plecy przed chłodem.
ale czy to ma jakieś znaczenie...
dziś, gdy kłaniam się mateczce ziemi, dostrzegasz mnie
po raz pierwszy. wyruszasz na spotkanie ze swoim bogiem.
ja mojego tu zostawiam, smutnego i bezradnego. poradzi sobie,
musi, stworzyłem go przecież na własne podobieństwo.
dano ci wiele obietnic na ostatnią drogę, a ja… gasząc światło
zapadam w wielki sen, wolny od głodu, żalu i zazdrości.
w krainie wiecznego snu to wszystko już bez znaczenia.
już bez znaczenia.
granit nad tobą wyzłocony wieńcami, skrzypce szepczą
somewhere over the rainbow. chwilami wydaje się, że płaczą.
u mnie skromny drewniany krzyż. musi wystarczyć. może jeszcze
ten kamień znad rzeki, który chłopaki obiecali przytargać.
zrobią to, żałośni popaprańcy, nie wiem jak, ale słowa dotrzymają.
reszta nic już nie znaczy,
już nic nie znaczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz