poniedziałek, 1 października 2018

Veni, Vidi...

  
pantofel w drzwiach tak cudownie niedomkniętych,
ten drugi nieco dalej. jedwabne kamienie porzuconej bielizny,
po których nie ty przechodziłeś, gdy rozstępowało się morze.

chciałbyś cofnąć czas, ale nie cofniesz. wszedłeś do mojej
sypialni wtedy, kiedy nie powinieneś. roztrzaskało się
o posadzkę milczące veni, vidi... zaśnieżyły skorupy.

tamten nie był tego wart, nic nie było warte.
triumf żywiołów, dopalające się zgliszcza, zderzenie światła
z ciemnością, silnej woli z rezygnacją.

płaczesz we mnie po dziś dzień. nawet nie wiesz, że płaczesz.
już na stałe jestem w twojej krwi i w twoich tkankach,
w bezsenności i letargu, zwyrodnieniu stawów
i niedoborze witamin.

gdybyś chciał swój ból uczynić relikwią i zapalić mu świecę,
musisz najpierw wyrwać go ze mnie. tak bardzo w ciebie wrosłam,
wczepiłam się pazurami. tak głęboko ukryłam zawieruszone
słowo vici, którego nie potrafiłeś odnaleźć. nadkruszone i poobijane.

już całkiem bez znaczenia.



Brak komentarzy: