O świcie staję w oknie i kłaniam się górom.
Jest w tym zwykła uprzejmość, jest też miłowanie.
Potem w progu zastygam, podparty kosturem
gotów wyruszyć w drogę, zanim słońce wstanie.
Niecierpliwość, powiecie. Dyć to świnto prowda.
Tak to już jest z górami, ze mną też tak bywa.
Muszę wcześnie wyruszyć, żeby Rysom sprostać,
potem zadba już o mnie opatrzność szczęśliwa.
Zanim czerwień zachodu trawy wyszkarłaci
i nim kamień pod stopą w szarości się schowa,
zejdę z gór, otoczony przez wędrownych braci,
bezpieczny i zmęczony. Gotów pójść tam znowu.
Oglądam się za siebie, gdzie na skalnej ścianie
zapisałem na wieczność białe zadumanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz