gdybyś była księżycem
wyłbym do Ciebie w nowiu
gdybym ja był księżycem
nasłuchiwałbym twojej tęsknoty
a gdyby tak dwa księżyce…
jakaś bzdura
ale wilk i wilczyca
to już prędzej
*
dwa księżyce
dwa wilki
dwie tęsknoty
jedno wielkie wycie
gdybyś była księżycem
wyłbym do Ciebie w nowiu
gdybym ja był księżycem
nasłuchiwałbym twojej tęsknoty
a gdyby tak dwa księżyce…
jakaś bzdura
ale wilk i wilczyca
to już prędzej
*
dwa księżyce
dwa wilki
dwie tęsknoty
jedno wielkie wycie
oczy przysłonięte mgłą
twarz zakryta cieniem
już wspomnieniem tylko są
już tylko wspomnieniem
usta co mi słodycz dały
przed malutką chwilką
już wspomnieniem pozostały
już wspomnieniem tylko
odmienieni zagubieni
już nie tacy sami
coraz większa głębia cieni
dopełniona mgłami
lecz są jeszcze oczy inne
piękne chociaż smutne
których poznać nie zdążyłem
które poznam wkrótce
Pewna gniewna niewiasta
rzekła: Kropka! I basta!!!
i marsową zrobiła tu minę.
Mąż, już człowiek niemłody,
polonista z zawodu,
rzekł: przecinek, kochana, przecinek.
nam śpiewać nie kazano a przecież śpiewamy
piosenki co przez życie idą razem z nami
dorastaliśmy z nimi bardzo bardzo młodzi
można rzec że wraz z nami uczyły się chodzić
wchodziły na trzepaki spały pod namiotem
wskakiwały do Świdra z młodzieńczym polotem
i tak jakoś tak jakoś... zapał w nas nie ostygł
kroczą z nami jak cienie te przyrodnie siostry
wystarczy ręka w górze byśmy mogli śpiewać
by śpiew wypełnił ściany i kołysał drzewa
bo to już zwyczaj taki ta ręka co w górę
unosi się dostojnie i kieruje chórem
kurier czerwooooo… pod niebo strzela na kształt gromu
gdy już gardła dość mają wracamy do domu
przez czas jakiś wraz z nami młynareczka kroczy
tak wielką siłę mają jej niebieskie oczy
*
nam przerwać nie kazano więc nie przerywamy
od lat już od stuleci
śpiewamy
śpiewamy
przemęczony anioł śpi
nawet nie wie że znów dnieje
żółkną wysuszone dni
z drzew spadają jak nadzieja
w lustrze zapomniana twarz
nieruchomych oczu szyba
zagęszczony spływa czas
gęsta lawa już zastyga
ufność kruszy się zmurszała
z chłodu i nadmiaru soli
nie otwierasz się już cała
przeciąg szkodzi
przeciąg boli
chciałaś wyrwać się ze snu
jak z pomieszczeń niewietrzonych
przebić zagrzybiony mur
przez spękane skoczyć schody
desperacko cofnąć czas
zazielenić znów nadzieje
i zaufać jeszcze raz
zanim jesień zbursztynieje
jeszcze pośród piasków złotych
móc beztrosko deptać fale
brodzić po nich sercem bosym
bez rozsądku
bez umiaru
idziemy
otworzyłaś przed nami dorosłość
stałaś w drzwiach drewnianego domu i patrzyłaś
czy obieramy właściwy kierunek czy sobie z tym radzimy
ty najlepiej wiedziałaś jak trudna może być ta droga
i jak potrafi być bolesna
idziemy
wyruszyliśmy mocni latami nauk i przygotowań
w sweterkach które kupowałaś nam
z dobroci serca
idziemy ciociu
czy mądrzejsi nie nam to osądzać
niesiemy prawdy i wpajane przez lata przykazania
oddajemy to co dostaliśmy
staramy się z gęby nie robić cholewy
ciągle jeszcze łobuziaki
na miarę kształtowanych charakterów
słyszymy w głębi duszy dobrze znany głos mówiący
możesz być łobuzem ale honorowym
z żalem że w świecie ze szkła i aluminium
znikają podwórka i stare mury
że kurczy się droga
żegnałaś nas stojąc w drzwiach starego drewniaka
teraz spoglądasz z góry przez jasne niebieskie okno
jak kroczymy w pełni gotowi na rachunek sumienia
jak idziemy
nadchodzimy
na skórze praskich ulic wybrzusza się przeszłość
zaczepiona skrzydłami o dachy
przenika kurzem w nasłonecznione prześwity strychów
na parapetach rozpychają się gołębie
spływają stadami w świat bezzębnych parkanów
i niezaleczonych ścian dotkniętych szkorbutem
w warszawskich zaklętych rewirach
dopala się wątłe echo trzepakowych pokoleń
tlą się ukwiecone kapliczki
z nieśmiertelnymi płomykami nadziei
na ulicy Stalowej podwórka niby wciąż te same
tylko nie ma już bującego nad głowami nietoperza
gromadka dzieci nie podążą za czarodziejem
ożywiającym gazowe latarnie
z okien zniknęły słoje z malinami zwieńczone białą koroną cukru
z okiennych poduszek wycofały się stare kobiety
na Środkowej pod numerem dziewiątym
stuletni drewniany dom modli się o szybką i bezbolesną śmierć
na którą my najbliższa jego rodzina
i przeciwnicy architektonicznej eutanazji
nigdy się nie zgodzimy
w zmurszałych praskich murach
z długiego snu wybudzają się zasuszone ziarna
świeżymi pędami kiełkuje kawiarniana muzyka
poezja zachłannie oddycha prawobrzeżnym powietrzem
przechowywanym jak relikwia
dla kolejnych pokoleń