na skórze praskich ulic wybrzusza się przeszłość
zaczepiona skrzydłami o dachy
przenika kurzem w nasłonecznione prześwity strychów
na parapetach rozpychają się gołębie
spływają stadami w świat bezzębnych parkanów
i niezaleczonych ścian dotkniętych szkorbutem
w warszawskich zaklętych rewirach
dopala się wątłe echo trzepakowych pokoleń
tlą się ukwiecone kapliczki
z nieśmiertelnymi płomykami nadziei
na ulicy Stalowej podwórka niby wciąż te same
tylko nie ma już bującego nad głowami nietoperza
gromadka dzieci nie podążą za czarodziejem
ożywiającym gazowe latarnie
z okien zniknęły słoje z malinami zwieńczone białą koroną cukru
z okiennych poduszek wycofały się stare kobiety
na Środkowej pod numerem dziewiątym
stuletni drewniany dom modli się o szybką i bezbolesną śmierć
na którą my najbliższa jego rodzina
i przeciwnicy architektonicznej eutanazji
nigdy się nie zgodzimy
w zmurszałych praskich murach
z długiego snu wybudzają się zasuszone ziarna
świeżymi pędami kiełkuje kawiarniana muzyka
poezja zachłannie oddycha prawobrzeżnym powietrzem
przechowywanym jak relikwia
dla kolejnych pokoleń
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz