środa, 31 października 2018

La Boheme (jest takie miejsce)



drzwi uchylone

otwarte serca

wracasz tu chętnie

bo ich znasz


tak jest mój stary

to głos gitary

na stole wino

w kącie płaszcz



TWARDE SKALISTE SZCZĘŚCIE


moja góra podchodzi pod drzwi
szczyt płonie śniegiem deszcz osiada słońcem
zawsze mi się wydaje że w geście pozdrowienia
pochyla pozornie nieugięty kark

bogowie patrzą na ten gest pokory
ze swojego ponad
gdzie wyobraźnia ludzka wyznacza im gabinety

odpowiadam spojrzeniem na spojrzenie
biorę od niej siłę i odwagę
już się nie boję ciężaru zadaszenie świata

bo moja góra to czas oparty o drzewo
niebieskie tajemnice znaczone księżycem
i młyn pański co modlitwy miele

wchodzę śmielej w głąb życia
jeszcze nie pora zawracać

w świecie bez gór
pustka nieba zlewa się z szarością ziemi
marzenia nie wzlatują bo i gdzie
a noc bez księżyca zaczepionego o horyzont
jest jak spojrzenie psa liżącego własny smutek
wgryzającego się w starość
i zagubienie

wchodzę w głąb życia
chwytam wyciągniętą w moim kierunku
skalistą dłoń i szepczę sam do siebie tak
by bogowie też usłyszeli

jesteś szczęściarzem
stary



czwartek, 11 października 2018

ECHO



Pytacie skąd przychodzę. Prowadzi mnie gwiazda,
w cierpliwości pokorna. Chce, bym jej zaufał.
Wiatr zaplata obłokom rozbełtane pasma
Nadlatują jerzyki. Chodź i sam posłuchaj. 

Świder płynie jak płynął. Wciąż i wciąż od nowa.
Mazowiecka równina stale coś tam nuci
Ta ziemia ma melodię. Sam dobieram słowa.
Osadzam na nich skrzydła, by w niebo je rzucić.

Pojawiam się o świcie, gdy noc się wykrusza,
wnikam w otwockie lasy z koszem wiklinowym.
Pierwsze krople stukają w rondo kapelusza.
Pierwsze promienie słońca wskazują mi drogę.

Po co wracam w te strony z dalekiego świata?
To siebie zostawiłem przed laty w tym lesie.
To po siebie, dawnego, wracam znów po latach.
Cieszą się borowiki. I ja też się cieszę.


Popioły wnętrzom wydarte


posypały się kasztany na warszawski bruk
nasączyły się zapachem mokrych traw
tak jak zawsze w stronę Wisły schodzę wolno w dół
tak jak zawsze lecz tym razem idę sam
nie zaglądam ludziom w oczy drażni mnie ich śmiech
w swoje nie chcę też zaglądać no bo nie
zostawiłem w przechowalni swój wczorajszy dzień
przysłoniłem okiennice czarnym snem

ref.
coś tli się wciąż coś się dopala
na zgliszczach łatwopalnych dni
a popiół ten jest zwykłym żalem
wydartym z wnętrza aż po krzyk
a popiół ten jest zwykłym żalem
wydartym z wnętrza aż po krzyk

chłopak ściska swą dziewczynę gdy mijają mnie
śmiechem bramy jej otwiera w inny świat
sięga uczuć na wysokość mazowieckich drzew
i wypełnia własnym wiatrem jakoś tak
wzrok odwracam i przemykam tak jak bym się bał
lecz po chwili powstrzymuję ślepy bieg
jakaś siła za łeb ciągnie żeby wrócić tam
i przypomnieć własne wczoraj na ich tle


ref.
coś tli się wciąż i coś dogasa
opóźnia się kolejny świt
gapi się z lustra pysk Judasza
co uparł się w milczeniu pić
gapi się z lustra pysk Judasza
co uparł się w milczeniu pić


PIASKOWNICE DZIECIŃSTWA

Wraz z pierwszym życiem
podarowano ci mazowiecką równinę,
Park Praski przyklejony do rzeki,
trzepakowe podwórka pełne dzieci i nietoperzy
Dałeś się uwieść zielonym obietnicom
i witalnej sile powstającego z kolan miasta.

Wraz z drugim życiem
dostałeś możliwość powrotu nadwiślanym bulwarem
i spławienia wierszy pomiędzy płynącymi wiankami,
a ogniki, na które spoglądałeś z perspektywy
przybliżających się z każdym rokiem obłoków,
zamigotały nieobcą ci już tęsknotą.

Jeśli nie wiesz, czy zawdzięczasz to Bogu czy losowi,
możesz wziąć koło ratunkowe pół-na-pół;
w wypadku dalszych wątpliwości pozostaje
telefon do przyjaciela.

Pozostaw mu margines niedopowiedzeń
i nie mów, jak to jest, gdy wiślany brzeg
przywołuje piaskownice dzieciństwa.

On sam wie to dobrze,

w tym piasku są również jego ślady.



poniedziałek, 1 października 2018

przestrzeń kochanków

kochankom
palce zastępują oczy
świętość mierzy się z grzechem
przesyt z nienasyceniem
rozum z bezrozumną
ulotnością chwili

kochankom
sufit zastępuje niebo
nie muszą sięgać
sam osuwa się po ścianie
kroplami świateł
spękaniem
zmęczeniem

kochankom
oddech zastępuje skrzydła
ptasia krzykliwość
przybliża szczyty

osiągają
osiadają
odlatują





Veni, Vidi...

  
pantofel w drzwiach tak cudownie niedomkniętych,
ten drugi nieco dalej. jedwabne kamienie porzuconej bielizny,
po których nie ty przechodziłeś, gdy rozstępowało się morze.

chciałbyś cofnąć czas, ale nie cofniesz. wszedłeś do mojej
sypialni wtedy, kiedy nie powinieneś. roztrzaskało się
o posadzkę milczące veni, vidi... zaśnieżyły skorupy.

tamten nie był tego wart, nic nie było warte.
triumf żywiołów, dopalające się zgliszcza, zderzenie światła
z ciemnością, silnej woli z rezygnacją.

płaczesz we mnie po dziś dzień. nawet nie wiesz, że płaczesz.
już na stałe jestem w twojej krwi i w twoich tkankach,
w bezsenności i letargu, zwyrodnieniu stawów
i niedoborze witamin.

gdybyś chciał swój ból uczynić relikwią i zapalić mu świecę,
musisz najpierw wyrwać go ze mnie. tak bardzo w ciebie wrosłam,
wczepiłam się pazurami. tak głęboko ukryłam zawieruszone
słowo vici, którego nie potrafiłeś odnaleźć. nadkruszone i poobijane.

już całkiem bez znaczenia.