coś zakwieciło
coś się budziło
coś dojrzewało
wokół
wśród traw
wśród gałęzi
w tobie
po tamtym szybkim
nieprzemyślanym wyroku śmierci
nie poddałaś mnie kremacji
nagie zwłoki ukryłaś w wierszu
a to coś znaczy
niedługo święto zmarłych
ale przecież
nie będziemy go świętować
ani ty ani ja
co najwyżej
będę nawiedzał cię w snach
nad którymi nigdy
nie będziesz miała władzy
bo nikt takiej nie ma
mój sen wbrew pozorom
też nie wydaje się wieczny
gdy nawiedzeni wspominają o inkarnacji
uśmiecham się zwykle
z politowaniem
dziś uśmiechałem się
z nadzieją
wrócisz zmęczony podróżą
rutyną przewiążesz kwiaty
z każdą wręczaną jej różą
sumienie spłacasz na raty
upchasz swą skruchę w wazonach
pośpiesznie suknię z niej zsuniesz
przyjrzysz się rano wtulonej
stroskanej w sennej zadumie
bo już cię tamto nie mami
bo wszystko teraz chcesz zmienić
bo tyle kwiatów przed wami
bo tyle rat do spłacenia
bo tu twój cichy przytułek
który cię ciągnie w te strony
w którym przytula ktoś czule
tego co chce być tulony
a słowo przytul osiada
zgłodniałe na parapecie
gdzie czeka wspólna biesiada
gdzie ziarnem ptaki karmicie
suknia wiatrom poddana świeży kwiat we włosach poszedłem ślepo za nią gdy szła Mariensztatem rozkochała mnie w sobie młodziutka i bosa gdy mi umknie nie szkodzi spotkamy się latem
za siedmioma słowami
za siedmioma wierszami
żyłem
byłem
a może tak mi się tylko
wydaje
sami wiecie
jak to jest
z wyobraźnią
niespełnionego poety
nie próbuj się bronić przed kwiatem
przed ptakiem nie cofaj już dłoni
bo ogród wychłodzi się latem
a niebo bez skrzydeł zaboli
bo wiosna nie będzie już wiosną
gdy deszczu zabraknie w ogrodzie
gdzie wiersze pączkują i rosną
gdzie szczebiot nutami się rodzi
weź różę i naciesz nią dotyk
bez lęku przed kroplą czerwoną
daj ptakom to miejsce na dłoni
gdzie mogły by sfrunąć zmęczone
gdzie płoche marzenie skrzydlate
bezpieczne uwije w nim gniazdo
nie chowaj już ręki przed kwiatem
a ptakom dłoń nadstaw przyjazną
zbyt ambitna jesteś
by stać się członkiem
wilczego stada
to tylko samotność
bezludna poduszka
w archipelagu wspomnień
twarz w deszczowym muralu
na szybie
i cisza która pragnie
być krzykiem
wyją nocami do księżyca
ty z dobroci serca
udzielasz im tylko
schronienia
przeleciały nade mną ptaki
spojrzałem zazdrośnie
w niebo
czasem
gdy staję się wierszem
przypinam do pleców
słowa
rozskrzydlam je
staję na palcach
podskakuję
nie opuszcza mnie nadzieja
że zawisnę tak
na dłużej
i to one
będą zmuszone
podążać za mną
ptasim wzrokiem
za wcześnie
za bardzo
za późno
tak wszystko
zaczynać
od nowa
ty
miałeś być tylko
kochankiem
i nie bój się
tego słowa
przed tobą jeszcze
śliskość kamienia pod stopą
pierwszy pocałunek
pierwsza prawdziwa łza
powtórna nauka chodzenia
roztrzaskany o ścianę talerz
trzaśnięcie drzwiami
wędrówka bez nawigacji
i rozkładu jazdy
noce na pustym peronie
twój pociąg nadjedzie
przed tobą życie
pięknie brzmiące słowo
łatwe do przeliterowania
dasz radę
masz serce babci
determinację matki
fantazję starszego brata
i znoszone buty ojca
których zapomniał zabrać
wychodząc z torbą podróżną
pamiętnego ranka
po papierosy
dasz radę
cieszy że gdy chcesz dzielić z kimś
gorący jeszcze sen
dzwonisz wtedy do mnie
gdy chcesz wypłukać nadmiar soli
po przełknięciu śliny
dzwonisz do mnie
gdy osiadasz Chopinem
na lipcowym wieczornieniu
też jestem z tobą
dzielę się poduszką
bez lęku że to preludium
tak bardzo deszczowe
i że gdy nie chcesz niczego
z tym niechceniem
też dzwonisz do mnie
cieszy gdy w mailowej skrzynce
odnajduję twój spacer po lesie
jezioro i pierwsze jagody
bo tyle w nim spotkań i niespotkań
tyle szczebiotu i różnorodnych skrzydeł
i mnie cichego w tobie
i ciebie rozgadanej we mnie