gwiazda nie wzeszła
puste miejsce przy stole
kolczaste progi
zatrzepotały płoche mury
kominy pospadały z dachów
na parapecie ptak się skulił
to nic nowego
znasz to ptaku
już to widziałeś
to już było
nie pierwszy raz tak świat
zapłonął
zanim ich ciemność przytuliła
zanim się skryli za zasłoną
nie potrafię się modlić
modlitwę zastępuję wierszem
głosem serca
w który sam też się wsłuchuję
nie przychodzę się smucić
chcę dotknąć chwili
w której czas miniony
skrapla się w płomykach świec
zniczem zawieszam poświatę
nakładam obrazy
jasne i pogodne twarze kryję
warstwą czasu i dymu
twoją skórę pokrywam werniksem
oczy dobarwiam ultramaryną
w zarysie ust zawieszam
dobrze mi znane słowa
w cieniu białych włosów
skrywam brzeg wyspy nieznanej
ku której ja również dryfuję
*
nie potrafię się modlić
potrafię wykrzyczeć milczenie
z taką samą siłą
z jaką milczy się słowo
m a t k a
niewiele tego w mojej szufladzie
pożółkłe kartki pozaginane fotografie
jakiś kluczyk pastylki na pamięć
o których nie wiedzieć czemu
zupełnie zapomniałem
nie przydadzą się w ostatniej podróży
niech już lepiej tam pozostaną
wiersz o kocie pozostawię psu
tak pięknie przytula go śpiącego
ciężką puchatą łapą
to nic że niepiśmienny
uważnie czyta z ruchu warg
czasami wydaje mi się
że rozumie więcej ode mnie
książki
niech pozostaną tak jak są
przechodziły z pokolenia na pokolenie
ja też nie byłem już w stanie zaglądać
do większości z nich
raz do roku usuwam z nich kurz
i może akurat to pozwoli mi zachować
namiastkę czystego sumienia
dla Ciebie Dobry Boże
zabrałbym w prezencie moje okulary
boski wzrok też już nie ten
nawet gorszy od mojego
ale nie zabiorę
raczej się nie spotkamy
ziemi zostawię własne ciało
już mi nie będzie potrzebne
noc w srebrnych butach stąpa po balkonach
trąca w ogródkach podsuszone płatki
mruży już okna Sadyba uśpiona
śnią chryzantemy sen swój przedostatni
tamtych latarni niewiele zostało
złotą poświatą mierzą się z obłokiem
gdzieś pośród ciszy dziecko zapłakało
świat zatroskany garnie się do okien
lekkość
lekkość
lekkość błoga
miękkość ścian i kruchość krat
gdzieś odpłynął nagle świat
tylko ty
i mleczna droga
i ta wolność
właśnie ta
jakby ptasia lub motyla
szkoda
że tylko chwila
tylko chwila
c h w i l o t r w a j
to ja byłem tym dmuchawcem
za którym frunęłaś
a chwilę później wilkiem który chciał cię rozszarpać
to wszystko ja
wybacz krogulcze szpony
uwolniłaś się z ich uchwytu dopiero nad ranem
z odrazą i fascynacją
z obrzydzeniem i pożądaniem
z bólem podbrzusza
po rozgwieżdżonym suficie
wciąż jeszcze spływa
krew ślina i ludzkie nasienie
ocknęłaś się mokra
a może tylko wilgotna
I na pewno jeszcze niegotowa
na podszepty zegara
bo są takie noce
niekoniecznie sierpniowe
kiedy za sprawą słów co jak dotyk
albo dotykiem co jak słowa
stajemy się perseidą
pozornie nieproszoną
a tak bardzo wyczekiwaną
Mówiłaś…
jeśli nie możesz być ptakiem, bądź człowiekiem,
nie przesadzaj z nauką latania. Nie szukaj wysokich skał i dachów.
W świecie drzew i wysokiej trawy, każdy upadek będzie
bolesny, ale próbuj. Nie uwolnisz się od marzeń. Musisz przejść
przez stłuczenie kolan, podobnie jak przez pierwszy erotyczny sen.
Tylko tak uda ci się wyjść z Nibylandii i Stumilowego Lasu.
Mowiłaś…
rośnij i bądź. Oswajaj to, co nieoswojone, zbieraj napotykane
prawdy jak muszelki, z czasem nauczysz się oddzielać ziarno
od plewów. Jeśli skaleczą i zaboli, popij wódką, trudno,
tylko pamiętaj, z jakim skutkiem robił to ojciec. Wykrzycz gniew
morskiej fali. I nie dziw się, że wilk ucieka na widok człowieka,
drzewa karnie ustawiają się przed ludźmi w szpalery, a rzeka
na ich żądanie zmienia koryto. Tym, którzy wiedzą wszystko,
nie ufaj. Słowa wszystko, nic, zawsze i nigdy, to wielka mistyfikacja.
Mowiłaś…
odkładaj w sercu chwile dobre i chwile złe, wyznacz dla nich
osobne półki. Kiedyś powrócisz do lektury. Jesienne liście,
które zachłystują się nadmiarem złota, to martwe liście. Człowiek
w niewoli bogactwa to martwy człowiek. Ten biedny jest
bardziej szczery, ale to zapewne na razie zbyt trudne dla ciebie.
Zrozumiesz to, zanim jeszcze życie wystawi ci rachunek
za smutki i radości, za mądrość i głupotę, za to czego zrobić
nie zdążyłeś, i za to, co zrobiłeś bez świadomości końcowego
rachunku sumienia.
Mówiłaś, patrząc w doniczkowe okna, w bezbarwność ścian,
w biel szpitalnej pościeli. Wtedy, gdy uczyłem się chodzić,
gdy spadłem z roweru, gdy po raz pierwszy rzuciła mnie dziewczyna.
Mówiłaś przekonana, że kierujesz te słowa do mnie.
Płomyk znicza odbity od chryzantem potrafi dziś wiele wyjaśnić.
Patrząc w niewidoczne lustro, kierowałaś je również do siebie samej.
zostawiłeś mi swój
dotyk
zaplątany w kolczyk złoty
w pustej rynnie
po warkoczach
w wypalonych solą oczach
zostawiłeś też
celowo
to magiczne
jedno słowo
nowe życie w starej
szafie
a ja nie chcę
nie potrafię
zanurzasz się w aksamitną miękkość oczekiwań
jak w tamten zapamiętany z dzieciństwa fartuch
bezrozumnymi oczami dziecka trafiasz
na pulsującą pamięć przypominającą kroki
których stukot powraca wyludnioną ulicą
ręka głodna dotyku sama jest dotykiem
zainfekowana odruchem cofania nie potrafi
odróżnić wyciągniętych przyjaznych dłoni
od tych niosących krzywdę i ból
zmęczony wędrówką przysiadasz w cieniu
rozszczelnionej źródłem skały
a twoja pamięć i enigmatyczny dotyk stają się
kroplami sączącego się strumienia
w atramentowej nocy odciskasz ślad stóp
potem przytulasz się do popękanego kamienia
tak jak twoja matka przytulała się do brzozy
biała naskalna kora otula siwymi włosami
ofiarowując ufność i spokój
obraz matki towarzyszy ci w trudnych chwilach
ale nosisz w sobie przekonanie że życiodajnym
źródłem jest też każda mała i wielka ojczyzna
w których podatne na pęknięcia serca
hartowane są bliskością nieba
na orbitach własnego układu planet
płoną dziś krzyże
nie bój się
to pamięć
światło
łączące to
co rozdzielone
łączysz się z nimi
w zadumie cmentarnej
łączą się cienie
w blasku kropli słonej